Do Vama Veche przyjechalismy w połowie naszej podróży po Rumunii. Po intensywnym podróżowaniu i zwiedzaniu przyszedł czas na naładowanie baterii. Dlaczego akurat to miejsce a nie Mangalia, Mamaia, czy "Planety"?
No właśnie moje przypodkowe spotkanie z Pavlo w Klużu zaowocowało pobytem w Vama Veche. Pavlo polecił mi to miejsce i odradził zdecydowanie bardzo popularną Mamaie twierdząc, że tylko "stupid people go there" Kurortowa miejscowość, dotego najbardziej ekskluzywna zwabia mnóstwo turystów ale ja nie lubię wielkich miejscowości czy to w Polsce czy za granicą, wolę mniejsze z klimatem.... I to był bardzo dobry wybór. Vama Veche ma swój czar, trochę przypomiała mi polskie mniejsze nadmorskie miejscowośći. Dodam że jest na prawdę mała i tylko plażing tu można uprawiać. Przyjeżdżają tutaj raczej młodsi ludzie niż rodziny z dziećmi. Nie ma tu jakiś zakazów dlatego na plaży publicznej można było zobaczyć i takich co woleli opalać się nago. Przyczepy i kampery na polu, czy namiot na plaży. A proszę bardzo. Mam nadzieję, że na filmiku będzie trochę tego klimatu widać.
Jadąc wzdłuż rumuńskiego wybrzeża od Konstancji, największego miasta portowego, aż na sam koniec do Vama Veche, mijamy sporo miejscowości, więć można sobie wybrać miejsce. Najbardziej urzekły mnie nazwy pięciu tzw "Planety": Olimp, Saturn, Neptun, Jupiter i Wenus. Na początku nawet myślałam żeby przejechać i zobaczyć coś tam na wybrzeżu ale ostatecznie postawiliśmy na całkowity chillout i 3 dni spędziliśmy na miejscu.
Od razu dodam, że plaże tutaj to nie białe piaski jak na Zanzibarze czy chociażby nasze piaszczyste plaże nad Bałtykiem. Sam pas też nie należy do największego, w centrum Vama Veche są parasole słomkowe i leżaki ale my woleliśmy bardziej "swojski" kawałek wybrzeża niedaleko naszego pensjonatu. Woda ciepła, muszli pełno, więc tryb zbieractwa się u mnie włączył. Najwięcej było tuż pod granicą. Tu gdzie kończy się Rumunia stoi na plaży szlaban a na skarpie wóz straży granicznej. To tutaj poszłam z mamą na małe zbieranie, które skończyło się krótką sesją i filmikiem.
Co ciekawe po tej stronie Europy nie ma zachodów słońca nad morzem, ale są piękne wschody. I ja, mimo że jestem Sowa, to wstałam z mamą i otulona kocem polazłam patrzeć jak czerwone słońce wydobywa się z tafli wody. Piękne, ale to nie wszystko bo dla mnie osobiście jeszcze piękniejszy jest wschód księżyca. Również wyłania się z czarnego morza by później je pięknie oświetlić białym światłem. Uwielbiam gapić się na księżyc i gwiazdy więc co wieczór szłam medytować na skarpę i czekać aż się ukarze na horyzoncie. Żałuję, że ani zdjęcię ani film nie oddadzą tego piękna. Za to mam nadzieję, że na zawsze pozostanie ten obraz w mojej pamięci.
Wstawiam kilka kadrów, kórych nie edytowałam. Chciałam aby tutaj, na blogu, zdjęcia i te piękne niebieskie kolory zostały niezmienione tak jak oddał to aparat. Siebię też nie edytuję, w końcu I AM ENOUGH.
STRAŻ GRANICZNA NA SKARPIE A JA SIĘ ŚWIETNIE BAWIĘ NA GRANICY
Pierwszy post z magicznej Rumunii
i pierwszego miasta w którym się zatrzymaliśmy. Kluż Napoka to stolica regionu
Transylwania inaczej Siedmiogrodu. Obie nazwy są poprawne lecz ich znaczenie jest trochę
inne. Siedmiogród wywodzi się od niemieckiego słowa Siebenbürgen oznaczającego
siedem warowni, siedem miast założonych przez niemieckich kolonistów (tj. przez
Sasów siedmiogrodzkich) w tym regionie, należącym ówcześnie do Królestwa
Węgier. Nazwa ta pojawiła się w pismach średniowiecznych w 1296 roku. Natomiast
Transylwaniapojawiła się w
średniowiecznych dokumentach ok. 1075 roku i z łacińskiego tłumaczono to na
„poza lasem”.
Jakąkolwiek nazwę by nie przyjąć
jest to jeden z piękniejszych i najpopularniejszych przez to regionów Rumunii.
Do Kluż Napoki zajechaliśmy popołudniu i przyznam początek był wyzwaniem. Z
racji tego, że podróżowaliśmy naszym amerykańskim mini vanem to wszelakie
rezerwacje dokonywałam z opcją bezpłatnego parkingu. Okazało się, że przy ulicy
naszego noclegu zerwano asfalt, były roboty a wjazd do naszej kamienicy był
przez bramę, dodam niezbyt szeroką. Wjechaliśmy na milimetry ze złożonymi lusterkami.
Serio, było mi gorąco. I to nie z powodu pogody. Dlatego następnym razem
uprzedzam dobrze jeszcze zrobić rzut z googla na ulicę. Mało tego bałam się, że
zerwą całkowicie nam asfalt, rozkopią i nie wyjedziemy. To co zrobiła Joanna? Poszła do Panów robotników z Google translator gdzie im po rumuńsku pokazałam
czy ja stąd wyjadę następnego dnia i nie zrobią mi dziury w ziemi przed bramą.
Panowie skinęli, że ok., nic się nie będzie działo. UFF… Zrobiliśmy sobie
wieczorny spacer, chcieliśmy coś zjeść ale okazało się, że to nie takie proste
po 20. W Kluż Napoce niektóre restauracje skończyły wydawanie posiłków i
zostały nam kawiarnie i coś bardziej Fast niż Slow. Nie, nie wylądowałam w
MacDonalds żeby była jasnośća w
szybkiej knajpce azjatyckiej. Coś ich lokalnego więc spróbowaliśmy i
degustowanie rumuńskiej kuchni zostawiliśmy na następny dzień.
Po śniadanku ruszyliśmy na spacer.
Z przewodnikiem pod pachą byłam pilotem naszej wycieczki. Szliśmy szlakiem
pięknych kamienic a ja mogłam cieszyć oczy bo w Warszawie pod tym względem
cierpię niesamowicie. Ulicą Horea doszliśmy do mostu na Małym Samoszu gdzie
stoją cztery pałace: Elien, Berde, Szeki i Barbos. Wszystkie zostały zbudowane
w ostatniej dekadzie XIX wieku. Oczywiście to nie pałace jakie nam przychodzą
na myśl. Raczej bardzo eleganckie i zdobione kamienice w stylu pałacowym.
Odbiliśmy w bok i ruszyliśmy w kolejne alejki aż doszliśmy do Piata Muzueululi.
Tutaj zajrzeliśmy do Muzeum Historii Transylwanii gdzie pooglądaliśmy
średniowieczne wystawy. Później przysiedliśmy na ławeczce tuż obok statuy
Karoliny. Jest to najstarszy świecki pomnik miasta. Został ufundowany w 1831
roku dla upamiętnienia wizyty cesarza Franciszka Habsburga i cesarzowej Augusty
Karoliny, którzy po raz pierwszy gościli w Klużu w 1817 roku. Weszliśmy na chwilę do Kościoła Franciszkanów
i kawałek dalej zatrzymałam się przy charakterystycznymdomu Króla Macieja. Tutaj 27 marca 1443 roku
przyszedł na świat król Maciej Korwin.
Dom Króla Macieja
Zrobiliśmy sobie przerwę na obiad
żeby pierwszy raz zdegustować rumuńską kuchnię. Zamówiliśmy dwie zupy czyli po
rumuńsku Ciorby, i dwa drugie dania.
Oprócz tego na przystawki spróbowaliśmy past i za namową pani kelnerki jako
aperitiflokalny ich trunek, czyli taka
nalewka smakowa. Nie znam się na alkoholach kompletnie więc nazwy nie
pamiętam.Najlepsze były pasty. (Zdjęcia
na instagramie w wyróżnionej relacji)
Kolejnym punktem to plac Unirii,
czyli ich główny Rynek. Wznosi się tutaj Fara Św. Michała. Niestety była w
renowacji, więc tylko popatrzeliśmy na biegających po rusztowaniach robotników.
Zaraz obok, w samym środku rynku stoi Pomnik konny króla Macieja z 1902 r.
Rozglądając się dookoła rynku można podziwiać kolejne znamienite budowle. Jedną
z nich jest Pałac Banffy – miejska rezydencja w barokowym stylu zbudowana w
latach 1774-85. Od lat 60-tych jest tutaj Narodowe Muzeum Sztuki, również
zamknięte bo oni mają dziwne dni funkcjonowania muzeów. Głównie od środy do
niedzieli. Nasz spacer trwał dalej, bo przeszliśmy w kolejne uliczki i place,
minęliśmyTeatr miejski,
zajrzeliśmypo drodze do Kościołów i
zdegustowaliśmy na deser lokalny street food. Trafiliśmy na stragany gdzie
sprzedawano fajne rurki z ciasta francuskiego, przynajmniej mi tak
przypominały, z różnego rodzaju nadzieniem. Spróbowałam też wcześniej
Palanet, czyli takie coś a la drożdżówki, również z wielorakimi smakami w
środku.
Na koniec, kiedy rodzice już
poszli odpocząć przypomniałam sobie, że nie kupiłam magnesu więc poszłam w
stronę domu Króla Macieja bo tam widziałam w jednym miejscu. Liczyłam, że może
włączą już zwisające nad uliczką lampki. Jednak ani jednego ani drugiego nie
doświadczyłam. Magnesy były już zamknięte a na lampki najwyraźniej jeszcze było
za widno. Trzymając w ręku telefon na mojej vlogowej rączce wracałam do pokoju
bez magnesu. Kiedy tak stałam na światłach żeby przejść przez naszą rozwaloną w
remoncie ulicę, podszedł do mnie mężczyzna pytając o mój uchwyt na telefon.
Zaczęliśmy rozmawiać o zdjęciach itp, powiedział mi kilka istotnych wskazówek
co do zwiedzania Rumunii, wymieniliśmy się instagramem i powiedział, gdybym
miała pytania to żebym pisała to mi poradzi co i jak. I powiem Wam, że
skorzystałam a instakontakt mamy do dziś, ale o tym jeszcze wspomnę w
następnych postach. Póki co kończę i zapraszam na kolejne Rumuńskie posty…
Jeszcze kilka lat temu gdyby ktoś mi powiedział o budowaniu relacji ze sobą i miłości własnej raczej bym popatrzyła ze zdziwieniem i poszła ze swoim ograniczonym myśleniem dalej. Jednak kiedy życie przyjmuje odmienny kierunek niż się spodziewany i lądujemy, a raczej pikujemy na swoje własne dno to myśłenie zaczyna się zmieniać. Oczywiście najpierw jesteśmy dla siebie wrogiem numer jeden. Obwiniamy się o wszystko i jesteśmy w swoich osądach bezlitośni. Nikt obcy nie potrafi nas tak złajać jak my sami. Wiem co mówię, sama tego doświadczyłam. Jednak ten błędny schemat myślenia ulega pewnej przemianie. Dzieje się to wtedy. kiedy nie składamy broni. Kiedy mimo wszystko chcemy tak bardzo się podnieść....
Pamiętam jak czytałam te wszystkie mądre książki w których były te wszystkie znamienite ćwiczenia...."Powiedz sobie kocham Cię" "Popatrz w lustro, kogo widzisz..." I tak dalej.... No jedyne co chciałam sobie powiedzieć to "Spieprzyłaś sprawę" Powsztrzymam się od innych bardziej dosadnych określeń i epitetów pod swoim adresem.... Do słowa "Kocham Cię" było mi tak daleko jak stąd na księżyc. Nie rozumiałam wtedy nic a nic a przede wszystkim nie poczułam tego czytając te książki. A to jest najważniejsze. Poczuć to a nie pojść do lustra i palnąć te frazesy.
Kiedy mimo wszystko zaczęłam sprzątać te zgliszcza zwane "Moje Życie" coś się zaczęło zmieniać. Drobne kroki i próba walki zaczęły transformować powoli moje myślenie. Zamiast wyrzutów i rozdrapywania ran, zaczęła pojawiać się mała duma. Zaczęłam być dumna z siebie, że mimo wszystko próbuję. Szukam nowych rozwiązań a nie użalam się nad sobą.Tego było już aż nadto. I to był ten przełom. Nie chciałam już się karać i obwiniać a nagradzać za te małe kroczki do przodu. Z każdym malutkim sukcesem, a sukcesem może być już wstanie i wyjście do ludzi,czy szukanie pracy, zaczęłam siebie lubić a to już WIELKI krok naprzód. Poszukiwanie pasji i rozwijanie zainteresowań było kolejnym krokiem i balsamem na moją zwichrowaną duszę. Zachowanie zimnej krwi, gdy inni zawiedli lub zranili było kolejną potężną lekcją dla mnie i kształtowaniem charakteru, kóry jest i tak złożony.... (żeby nie powiedzieć tego utartego sloganu " Ty to masz Trudny Charakter) Bleee. Ile razy to w życiu słyszałam od rodziny Trudne to może być zadanie z matmy albo fizyka kwantowa.
I tak minęło kilka lat a ja mogę sobie w końcu powiedzieć to o czym czytałam te wszystkie mądre książki."Joanno Kocham Cię za to jaka jesteś. Za Twoją waleczność i szereg wad nad którymi możesz ciągle pracować. Za to że się podniosłaś i podnosiłaś za każdym razem kiedy kłody spadały Ci pod nogi" Jeśli próbujemy siebie ocenić to zróbmy to nie po tym jak upadamy ale jak się podnosimy. Bo życie na tej planecie w tym wcieleniu mamy jedno. Szkoda by było je zmarnować....
A skoro już o Miłości dzisiaj mowa to nikt inni nie zapewni nam jej prócz nas samych. Często szukamy jej na zewnątrz. Szukamu partnera który nas pokocha i wypełni emocjonalną lukę. Jednak to jest duży błąd. Jeśli my sami siebie nie pokochamy najpierw to jak ktoś inny ma to zrobić? Jak my mamy kogoś pokochać jak najpierw sami siebie nie potrafimy obdarzyć miłością? Wszystko wychodzi od nas. Dlatego Miłość Własna i Szacunek to pierwsze na co musimy się zdobyć. Bo kiedy ten ktoś odejdzie to co wtedy??? Będziemy nieszczęsliwi bo nie mamy miłości? Jesteśmi sami.No nie. Druga osoba ma być naszym partnerem, wartością dodaną do naszego życia. My mamy być kompletni zanim ktoś wkroczy do naszego życia..... Bo kiedy ta osoba odejdzie to my pomimo zranionego serca, smutku, dalej będziemy potrafili być szczęśliwi ze soba.
Ten urodzinowy weekend spędziłam właśnie sama ze sobą. Plan A i B nie wypalił do czego przywykłam w tym roku więc sama dla siebie byłam towarzystwem. Bardzo dobrym towarzystwem dlatego dziura w niebie się nie stała bo Joanna została sama. Nowa sukienka była, prezent też, świeczka i życzenie pomyślane więc cała urodzinowa tradycja podtrzymana. ;-)
A wideo wyszlo przypadkiem, pojechałam na polanę gdzie już kiedyś kręciłam filmik Bye Bye Summer pokontemplować z naturą. Przyroda to takie świetne naturalne doładowanie. Słoneczko, kocyk książka i stado komarów umiliło mi czas a że statyw zabrałam ze sobą to mamy efekt w postaci wideo i zdjęć. Chciałam żeby nie tylko oddało Miłość Własną ale i moją miłość do natury i naszej planety. Mam nadzięję, że się to udało....
Ja jestem jak zawsze z siebie dumna,..... I TY też bądź ;-)
Zamek Czocha był naszym pierwszym zamkiem na trasie zwiedzaniem Dolnego Śląska. Zajechałyśmy ok. 18 zobaczyć jak zamek wygląda nie mając jeszcze noclegu. Weszłyśmy za główną bramę, resztka turystów jeszcze kończyła zwiedzanie a ja delektowałam się obcowaniem z pięknym zabytkiem. Wiedziałam, że muszę mieć zdjęcia na słynnym najbardziej fotogenicznym mostku tylko jak to zrobić żeby ominąć turystów? Niestety zamek otwierają dopiero koło 9 rano i wcześniej się nie dostanę na teren chyba że……… jestem gościem hotelowym. Sprawdzałam na bookingu czy są wolne miejsca noclegowe i nie było, ale co szkodzi zapytać. Poszłam więc z lichą nadzieją co prawda ale miła pani na recepcji powiedziała, że mają wolny pokój. Co prawda nie na zamku ale w oficynie na wieży. A wszystko mi jedno myślę, mam dostęp do zamku i będę tu całą noc. Udało się. Wjechałyśmy autem za bramę i odetchnęłyśmy, że mamy gdzie spać i to w jakim miejscu. Zamek dysponuje kilkoma komnatami tematycznymi i zwykłymi pokojami, które uwaga…zajęte są przez kolonie. Normalnie dzieci sobie śpią na zamku bawiąc się w Harrego Pottera.. Trochę urok tego miejsca w moich oczach został zachwiany. W końcu czar takich miejsc istnieje przez ich trudno dostępność. Ale biznes jest biznes i zarabiać trzeba… A komnaty zarezerwowane są na miesiąc do przodu.
Poszłyśmy zobaczyć nasz skromny pokoik, w końcu Kopciuszek też od razu na zamku się nie znalazł, a Śnieżka zaliczyła noc w lesie i kwaterę z krasnalami. Od czegoś trzeba zacząć. Pogoda była super i słońce przebijało się przez chmury. Trochę zmęczona postanowiłam nie marnować czasu, szybki make up, sukienka, perły na szyję i ruszam zdobywać zamkowy mostek…. Spędziłyśmy trochę czasu szukając kadrów i próbując coś fotograficznego wyrzeźbić. Ci którzy byli na zamku i goście hotelu, głównie dzieci, wzięli mnie za Białą Damę. Słyszałam z oddali jak mówili „ patrz Biała Dama..” Wiadomo, każdy zamek swoją Białą Damę musi mieć i mi się też najwyraźniej fucha trafiła. Przypadkowo.
HISTORIA ZAMKU CZOCHA
Historia takich miejsc zawsze jest długa i zawiła w zależności od okresu historycznego, wszelakich wojen i zmieniających się właścicieli, dlatego nie będę się wdawać w chronologiczne szczegóły, bo już czytanie o tym wprowadziło moją głowę w historyczny mętlik i napływ informacji. Dlatego skupię się na ostatnich właścicielach. Jednak zanim o nich to symboliczny początek czyli kiedy zamek powstał. I to również jest nie do końca pewne bo datuje się powstanie w różnych źródłach na lata 1241-1243. Wzniesiony został jako twierdza obronna na skalnym cyplu zwanym Cisową Górą nad brzegiem Kwisy. Zamek zmieniał swoją formę a za rządów Friedricha Augusta prawię doszczętnie spłonął w 1793 roku. Przeskoczmy jednak o jeden wiek do przodu kiedy zamek dzierżyli ostatni właściciele Czocha czyli Ernest Gutschow z rodziną. Co ciekawe, jeśli chodzi o Ernesta to jest dużo ciekawostek. Rodzina Gutschow to zwykli ludzie, w znaczeniu lud a nie jakieś koronowane głowy czy potomkowie arystokratycznych rodów jakich kojarzymy z zamkami. Pradziadek Ernest był piekarzem. Sam Ernest wychował się w rodzinie handlowców – jego ojciec na przykład założył pierwszy niemiecki dom handlowy w Chinach. Rodzina po krachu wyemigrowała do Anglii a potem do Stanów gdzie osiadli w Kalifornii. Sam Ernst działał jako agent ubezpieczeniowy. Ożenił się z Josie Michalitschke. Razem z bratem Josephem założyli firmę działającą w branży tytoniowej – produkcja, import, sprzedaż tureckich papierosów, kubańskich cygar i kawy. Firma się świetnie rozwijała i przynosiła pokaźne dochody. W 1904 roku zawitał do Europy i został dyrektorem w kolejnej spółce. Tak więc pieniędzy mu nie brakowało. Czemu zakupił zamek Czocha niewiadomo ale zrobił tam swoją rezydencję i główną siedzibę. Oczywiście zanim tam zamieszkał, zaczął przebudowywać zamek. Koszt wyniósł 4 miliony marek a pracę zakończyły się w 1914 roku. Co do wnętrz i wyposażenia trwało to trochę dłużej. Jednak spacerując po zamku widać zamiłowanie Ernsta do średniowiecza gdyż taki właśnie charakter przyjął zamek. Wiele jest tajemnic z nimzwiązanych. Na przykład czemu zlecił budowę tajemniczych przejść i skrytek. Wyposażenie zamku było bardzo bogate obejmujące sztukę, wystrój, meble, antyki, księgozbiory. Biblioteka to było oczko w głowie właściciela i obejmowało 30 tysięcy pozycji. Ponoć kolejna tajemnica i sensacja zarazem to posiadanie przez Ernsta klejnotów carskiej rodziny Romanowów. Nie wiadomo czy tak było ale biorąc pod uwagę fakt, że po rewolucji październikowej w 1917 roku uciekający Rosjanie zatrzymywali się w zamku Czocha otrzymując tu schronienie ( ale nie za darmo jak wiadomo) mogli więc płacić różnymi kosztownościami. W końcu Ernst miał w swojej kolekcji bogatą kolekcję rosyjskich dzieł sztuki.
Ernst wraz z rodziną, a miał trzy córki i syna mieszkali tu do 1945 roku. W styczniu uciekli do Niemiec i zatrzymali się w Dreźnie a potem udali się do Bad Wildungen. Ernst zmarł na nowotwór w 1946 roku a jego żona 6 lat później w Monachium.
Co ciekawe zamek nie został zniszczony przez Sowietów. Istna sensacja! Jak wiadomo sowiecka swołocz niszczyła wszystko, grabiła i paliła jak leci. Nad Czocha chyba coś czuwało bo zamek jak i jego wnętrza przetrwały. Wiadomo, że przy inwentaryzacji co bardziej lepkie rączki wyprowadziły z zamku co się dało, na przykład skarbiec i pewnie wiele innych rzeczy o których się nie dowiemy. Zamek w 1952 roku przejęło Ludowe Wojsko Polskie i zrobiło sobie tutaj Wojskowy Dom Wypoczynkowy. Pamiętajmy to była komunistyczna Polska służąca wiadomo komu. Dopiero pod koniec XX wieku zamek został otwarty dla turystów. Czyli po sowieckiej okupacji naszego kraju.
ZWIEDZANIE ZAMKU
Żeby móc zobaczyć komnaty, trzeba zapisać się na konkretną godzinę zwiedzania z przewodnikiem. Wtedy przez ok. 1h zostaniemy oprowadzeni po komnatach i dowiemy się o jego historii znacznie więcej niż Wam to napisałam więc warto. Komnaty tematyczne są niedostępne ( niestety) jeśli są goście. Natomiast piękną komnatę Ernsta z wielkim łożem i baldachimem zobaczymy. Można ją wynająć i robią to głównie pary albo na noc poślubną albo na rocznicę (koszt to 1.000 zł) jednak nie może to kolidować ze zwiedzaniem i do 9 rano trzeba ją opuścić. Na pewną wielką atrakcja jest przechodzenie przez tajemne korytarze. Są przypuszczenia że były one zrobione dla masonerii aby mogła niepostrzeżenie wchodzić do zamku. Znaki masońskie są również widoczne w niektórych zdobieniach w komnatach.
LEGENDY ZAMKU CZOCHA
Tak, są tu pewne legendy, dlatego mnie wzięto za Białą Damę zamiast za królewnę.
Niewierna Urlika
Jeden z właścicieli zamku Joachim von Nostitz pojął za żonę piękną Ulrikę. Młoda para bardzo się kochała. Kiedy wybuchła wojna Joachim musiał opuścić swoją ukochaną. Gdy powrócił na zamek stęskniony do swojej żony wielkie było jego zdziwienie, gdy się okazało że Ulrika spodziewa się dziecka, którego on ojcem w żaden sposób nie może być. Przygotował więc okrutną karę, w końcu musiał pokazać i dać przykład, szczególnie tym którzy widzieli i plotkowali o tym jak np. służba. Gdy Ulrika powiła dziecko, kazał nowo narodzone niemowlę żywcem zamurować w kominku, a swoją wiarołomną żonę wepchnął do studni na zamkowym dziedzińcu. Czasem ponoć słychać kwilenie dochodzące z kominka, to duch zamordowanego niewinnego niemowlęcia... i słychać też czasem lament jego matki, dochodzący z dna studni. Nic nie słyszałam, ale odbyłam wieczorną rozmową z panią z recepcji która wcześniej była tu przewodnikiem i ponoć zamek przepełniony jest duchami. Czasem coś spada, czasem zmienia miejsce, ponoć w kuchni też jest sporo duszków. Jakaś kobieta medium która zwiedzała zamek nie weszła do jednej z komnat bo była przepełniona dziwną energią. No cóż może tak jest, w końcu cały świat to jedna wielka energia, kto tam wie. Jak kiedyś zanocuje na zamku to sprawdzę.
Biała Dama Zamku Czocha
Białą damą zamku jest Gertruda, która w czasie wojen husyckich za kilka złotych monet wydała zamek obcym. Kiedy został on odbity Gertrudę ścięto. Według legendy nie chcieli jej nawet w piekle, dlatego też jej duch błąka się w zaświatach, a regularnie raz w roku (w dniu w którym dokonała zdrady) odwiedza zamek i rozrzuca złote monety.
Nie wnikam w prawdziwość legend, których jest za pewne więcej. Ja nie rozrzucałam złotych monet ani nie słyszałam niczego oprócz dzieci ganiających w czarnych pelerynach udających Harrego Pottera.
Cieszę się, że jeden z piękniejszych zamków jest już odhaczony na mojej liście. Mam nadzieję, że kiedyś tu wrócę zanocować w komnatach zamkowych a może i nawet w tej najpiękniejszej z wielkim łożem z baldachimem. Póki co czekam na księcia albo chociaż dzielnego rycerza, który mnie tam zabierze.
VIDEO PLUS BAJKA, - CZYLI MAŁY TWÓRCZY BONUS; FILM NA KOŃCU POSTA....
Pewnego dnia we współczesnym świecie Zagubiona Królewna trafiła na Zamek Czocha. Nigdy wcześniej tu nie była. Przysiadła na kamiennym murku patrząc jak ostatnie promienie słońca przebijały się pośród konarów drzew. Rozmyślała czy kiedykolwiek odnajdzie ją jakiś królewicz bądź dzielny rycerz. Jednak to nie była zwykła królewna co tylko czeka. To byla ciekawa świata wojowniczka, która nie da zamknąć się w komnacie na wieży. Postanowiła więc wejśc do zamku, jednak zanim to zrobiła trochę pobiegała po niezwykłym mostku. Gołe stopy wprawiały w ruch jej białą suknię a sznur pereł zdobił jej szyje. Biało szary kocur bacznie obserwował jej kroki i wylegiwał się na zamkowym dziedzińcu zastanawiając się zapewne co ta niewiasta tu wyrabia. Kiedy Zagubiona Królewna w końcu weszła do środka, zobaczyła piękne komnaty. Poznała również historię zamku. Czy tu zostanie? A może wyruszy dalej poznawać nowe miejsca i tajemnicze zamki? Czy któś niezwykły stanie na jej drodze? To może poznamy już w innej historii...
To jest bardzo wyjątkowa sukienka. Nie dlatego że niewiadomo
ile kosztowała, albo jest jakiejś znanej marki. Tą sukienkę dostałam od babci
wiele lat temu. Ciężko mi określić jakie
jest jej pochodzenie ale przypuszczam, że babcia ponad dwadzieścia lat temu
wyszukała ją w lumpeksie i to w miasteczku w którym mieszkała czyli w Bornem
Sulinowie. Na blogu są aż trzy wpisy poświęcone temu miejscu.
Babcia
razem ze swoimi koleżankami często zaglądała do lumpeksów i potrafiła tam
znaleźć niezłe stylówki. Zdecydowanie szło jej lepiej niż mnie. Podejrzewam, że
ta sukienka była kupiona z myślą o mnie bo jej rozmiar 34 odbiega znacznie od
rozmiaru mojej babci w tamtym czasie. Sukienka nie ma żadnej metki producenta
czy metki ze składem. Tylko wszyty rozmiar. Materiał jest przewiewny, pewnie
wiskoza, z pięknym printem w lody. Oprócz tego śliczne nitkowane przeszycia,
czerwone guziczki i kieszenie.
Zdjęcia musiały być zrobione z
lodami. Przyznaję, że to było moje trzecie podejście do zdjęć w tej kiecuni.
Kto się nie poddaje ten ma, więc mogę powiedzieć, że to sukienka wybrała sobie
najwyraźniej miejsce gdzie chce być sfotografowana. Uwielbiam ją nosić,
szczególnie w upały.
Rynek w Szczecinku posłużył mi
tym razem za tło. Tutaj w cukierni
kupiłam dwie gałki lodów i zaraz przystąpiłyśmy do fotek. Sesje z mamą są
błyskawiczne. A teraz było ultra szybko z racji gorąca i topniejących lodów,
które spływały mi po ręku. Zaczęłam paradować po rynku w te i nazad zatapiając dziób w cytrynowym sorbecie. Naszczęscie nie było zbyt wieulu ludzi w tym miejscu, więc nie musiałam się irytować, że ktoś mi wchodzi w kadr.. Przyznaję, że zbytnio się nie najadłam i był to
głównie rekwizyt a nie deser.
Muszę jeszcze dodać, że moja
miłość do lodów jest bardzo duża. Ulubiony deser. Za granicą, w lato, jeden z głównych posiłków w trakcie dnia. Na
szczęście z wiekiem czas na wybór smaków został zmniejszony i już tak długo się
nie zastanawiam, które mam wybrać. No chyba że trafie do lodziarni, która oferuje
co najmniej trzydzieści do wyboru.
Rzadko się zdarza aby na ubraniu znajdowały
się rzeczy, które bardzo lubię. Tak więc same plusy i piękne wspomnienie po najukochańszej kobiecie w moim życiu - mojej babci....