O muzeum Leonarda da Vinci dowiedziałam się przypadkiem
dzięki aplikacji Google Trips i było to jedno z fajniejszych jak nie najfajniejszych dla mnie miejsc w
Mediolanie. Większość turystów stała w kolejce przed katedrą na placu Duomo i topniała w słońcu a my spacerowałyśmy sobie po pustym i przytulnym domu nalężącym kiedyś do księcia Mediolanu - Ludovico Sforzy.
To tutaj zatrzymał się Leonardo da Vinci podczas malowania ostatniej wieczerzy w reflektarzu klasztoru Santa Maria della Grazie.
Klasztor znajduje się po drugiej stronie ulicy, więc Leonardo daleko do pracy nie miał. A po twórczym malowaniu przyjemnie było sobie wrócić do tak przytulnego zakątka. Tylko pozazdrościć.
Mało tego w prezencie od księcia dostał winnice, gdzie uprawiał białe winogrona o nazwie malvasia di candia aromatica. Była to popularna odmiana w tym regionie w okresie renesansu. Leonardo był bardzo przywiązany do swojej winnicy, szczególnie, że winiarstwo miał we krwi po swoich przodkach. Po śmierci przekazał ją swoim dwóm najwierniejszym służących.
Zwiedzanie wraz z audio guide kosztuje 10 euro, a wstęp jest co pół godziny. Nie żałuję tych dziesięciu euro bo miejsce i jego historia są warte. Mało tego zero tłumów, my byłyśmy same, nikt za nami z obsługi nie chodził. Mogłyśmy na spokojnie robić zdjęcia i nakręciłyśmy nawet wideo.
Bergamo zostawiłyśmy sobie na koniec, ponieważ nasz wylot
był późnym popołudniem. Od razu z lotniska wsiadłyśmy w autobus i wyruszyłyśmy
w naszą ostatnią wycieczkę krajoznawczą.
Bergamo podzielone jest na dwie części Citta Alta i Citta
Bassa. Zabytkowa część w tzw. Górnym Mieście, otoczone jest murami
obronnymi, które wzniesione były w latach 1561-88 przez Republikę Wenecką. O Bergamo
Wenecja toczyła spory ze swoim tradycyjnym wrogiem Mediolanem.
Nie wyobrażam sobie włazić na piechotę do Górnego Miasta,
dlatego na czuja wysiadłyśmy z autobusu jak znalazłyśmy się na górze.
Ruszyłyśmy przed siebie wspinając się jeszcze wyżej. Nasz spacer był raczej
chaotyczny, gdzie nas oczy poniosły tam szłyśmy, a już szczególnie wybierałyśmy
alejki gdzie jest jak najmniej turystów. Udało nam się podczas tego
przypadkowego spaceru zobaczyć bazylikę Matki Bożej Większej z 1137 roku, czy
Palazzo Nuovo mieszczący bibliotekę Angelo Mai.Po 2h szwęndania poszłyśmy
szukać autobusu aby zjechać na dół.
Jedzeniowy Epizod, czyli o Ristorantes Ostatni Raz Jeszcze....
Po dotarciu do Dolnego Miasta, zrobiłyśmy krótką rundę i
zaczęłyśmy rozglądać się za jakąś knajpką. Dużego wyboru nie miałyśmy,
szczególnie, że rozpoczynał się okres sjesty i wiele miejsc było zamknięte.
Chciałyśmy tradycyjnie zjeść kolejny
makaron. Wybrałyśmy to co zostało i siadając zastanawiałam się czy koperto jest
czy nie. W tym wypadku to w sumie nie miało juz znaczenia bo i tak nie miałyśmy
zamiaru się stąd ruszać. Na stolikach białego obrusu nie było, więc nadzieja
była. Siadłyśmy i poprosiłyśmy menu. Karta była krótka, co w sumie jest na plus
i makaron się w niej znajdował w całkiem
rozsądnej cenie. Kiedy już się zdecydowałyśmy widzę, że kroczy kelnerka z
białym obrusem. Myślę sobie "O nieee, a jednak!". Dałam do zrozumienia, że na prawdę ten obrus
mi do szczęścia nie potrzebny. Zabieraj to kobieto myślę sobie. Oczywiście nie
czytała w moich myślach i rozłożyła go starannie przed nami zadowolona ze
swojej pracy. Przychodzi główny kelner z pytaniem czy wybrałyśmy. "Spaghetti al pomodorro "-
odpowiadam. Kolejne pytanie czy chcemy
coś do picia. "No, grazie"
Jeszcze czego, będę płacić 3 euro za wodę jak całą butelkę za euro mam w torebce.
Phii. No way! Kelner uprzedził, że
trzeba trochę poczekać bo robią na świeżo. Jest światełko nadziei, że będzie jednak
znośnie. Za kelnerem przymaszerowała znowu kelnerka niosąc coś do nas, a my przecież nic
więcej nie zamówiłyśmy. No, nie to koperto jest na bank - myślę sobie, kwestia
ile nas skroją. Porca miseria! Jeśli
był choć cień szansy, że zamówię coś do picia to w tym momencie forget! Przyszło
do nas tzw. czekadełko. Wow, powiało luksusem. Co to było do dzisiaj nie wiem,
ale coś kremowego i serowego posypanego pistacjami. Ciekawe i całkiem dobre.
Nasze danie przyszło chwilę później i muszę uczciwie
przyznać, że w końcu zjadłam coś smacznego a tak banalne danie wyglądało i
smakowało wyrafinowanie. W końcu! A zapomniałabym, do makaronu dano nam jeszcze
paluszki chlebowe. Pychota z tym makaronem.
W końcu przyszła pora poprosić o rachunek i zastanawiałyśmy
się z siostrą jaką wyrafinowaną sumę nam przedstawią. Zerkam, potem jeszcze raz
zerkam, potem robię głupią minę. Nie sądziłam, że Włosi na koniec mnie tak
zaskoczą. Nie ma koperto! Tylko 10 euro za jeden makaron. Nic więcej. Nie
wierzyłam i aż z chęcią im napiwek zostawiłam. Polecam to knajpkę zdecydowanie!
A my na deser poszłyśmy sobie jeszcze na lody..... Grazie Italia! Arrivederci!
Jezioro Como to chyba jedno z najpopularniejszych w tym rejonie. Znajdują się tu małe kolorowe miasteczka, które przyciągają sporą ilość turystów. Tym razem dobrze sprawdziłyśmy gdzie dokładnie dojeżdża pociąg :-) Ciężko nam było się zdecydować ale wybrałyśmy Varennę i to był chyba najlepszy wybór jaki mogłyśmy zrobić. Pociąg jechał wzdłuż jeziora, więc patrzyłyśmy sobie na widoki i pilnowałyśmy czy napewno jedziemy dobrze. Nie chciałyśmy znowu popełnić błedu z naszej wyprawy do Stresy.
W Varennie dowiedziałyśmy się, że pływają stąd statki i promy do sąsiednich miasteczek w tym możemy dostać się do Bellagio, jednego z najładniejszych. Tak bowiem napisali w naszym przewodniku. Szkoda, że ani słowem nie wspomnieli o Varennie i możliwości przedostania się stąd do innych miasteczek. W przeciwnym wypadku trzeba by było objeżdżać jezioro samochodem. Nasz przewodnik był wyjatkowo słaby i na dodatek napisany z błędami.
Varenne zostawiłyśy na koniec i szybko kupiłyśmy bilety na statek do Bellagio. Trzeba sprawdzać gdzie dany statek płynie, ponieważ objeżdżają one czasem kilka miasteczek na raz.
Bellagio okazało się bardzo zatłoczone, w końcu do dużych nie należy. Udałyśy się w stronę ogrodów, bo ponoć warto zobaczyć, jednak dochodząc na miejsce, rzuciłam okiem na plan i bardziej przypominało to zwykły park niż ogrody a perspektywa wydania kilkunastu euro na popatrzenie sobie na trawę i drzewa nie wydała się aż tak kusząca. U nas jest takich obiektów mnóstwo i to za darmo. Weszłyśmy więc w szereg uliczek pomiędzy kolorowymi kamieniczkami.
Niestety łażenie w tłoku, i szukanie odrobiny spokoju okazało się płonnym marzeniem, wiec raczej szybko obeszłyśy to co chciałyśmy zobaczyć. Na powrót trzeba było sporo czekać, jakaś dezorganizacja się wdała i ciężko było tych włochów zrozumieć bo co jakaś łódka dobijała, to okazywało się, że nie wypływa tu co potrzeba. Nie ma co czasem zdawać się na te ich grafiki i rozkłady godzinowe. Gdybyśmy to zrobiły, to rzeczywiście miałybyśmy godzinę w plecy. Jednak rzuciłyśy sie w mały bieg w stronę promu, który kawałek dalej dobijał do brzegu (dzięki Bogu, że wyrosłam już ze zwiedzania co poniektórych miejsc w szpilkach). Akurat zabierał samochody bezpośrednio do Varenny i można było spokojnie się zabrać.
Varenna dla nas okazała się ładniejsza i spokojniejsza niż Bellagio. Można było tu spokojnie pospacerować, ludzie byli już bardziej rozproszeni a same miasteczko było bardziej rozległe niż Bellagio. Nie wiem jak można było nie napisac o tym miejscu w przewodniku. Spacerowanie tutaj było o wiele bardzie przyjemne niż w Bellagio. Mimo wszystko oba miasteczka są warte zobaczenia a jak ma się więcej czasu można statkiem opłynąć znacznie więcej.
Pora powrócić trochę do wspomnień
z pobytu we Włoszech. Czas tak szybko płynie, że ciągle go mało, aby usiąść i
napisać coś ciekawego. Cofnijmy się więc do końca sierpnia.
Po dwóch dniach pobytu w
Mediolanie postanowiłyśmy wybrać się nad jezioro Maggiore. Zastanawiałyśmy się
tylko co wybrać Stresę czy Verbanię. Sprawdziłam, że obie miejscowości są
ciekawe i warte zobaczenia ze względu na wyspy na jeziorze, na które można
popłynąć i zwiedzić. Poza tym są blisko siebie, wiec stwierdziłyśmy, że jak
starczy czasu może zobaczymy obie. Ta podróżnicza zachłanność dała się nam
jednak we znaki.
Wsiadłyśmy do pociąg na dworcu
Milano Centrale i wyruszyłyśmy w stronę Verbani. Kiedy pociąg zatrzymał się w
Stresie coś mnie tknęło. Patrzę na mapę w telefonie i naszą lokalizację i coś
się nie zgadza. Teoretycznie zaraz powinnyśmy wysiąść ale coś tu nie gra.
Verbania bowiem znajduję się po drugiej stronie jeziora. Nigdy bym nawet nie
przypuściła że Włosi nazwą dwie miejscowości tak samo!!! O co tu chodzi?
Verbania na której my szybko
wysiadłyśmy okazała się jakąś dziurą, gdzie kompletnie niczego nie ma. Ta do
której miałyśmy jechać jest gdzie indziej i żaden pociąg tam nie dojedzie bo
nie ma tam torów! Super. Utknęłyśmy na dziadowskim dworcu, gdzie siedziałyśmy
godzinę czekając na jakikolwiek pociąg powrotny. W ostatnim czasie życie
wytrenowało we mnie cierpliwość, opanowanie i nie przejmowanie się pierdołami i
kłodami jakie los rzuca nam pod nogi. Grzecznie posiedziałyśmy na dworcu bo
nawet nie było gdzie się przejść. Gdy dojechałyśmy do Stresy pogoda zaczęła się
zmieniać. Na niekorzyść. A my nawet parasola nie mamy. Trudno. Nie mam wpływu
na siły natury więc jak mi przyjdzie zmoknąć to nic się nie stanie. Z cukru nie
jestem. Kiedyś się przejmowałam takimi głupotami, teraz biorę życie takie jakie
jest, a to czego nie mogę zmienić, akceptuję.
Doszłyśmy szybko nad samo jezioro
i wykupiłyśmy wycieczki na dwie wyspy. Zastanawiałyśmy się chwilę na które
popłynąć. Ciekawe czy pan, który nam oferował bilety na łódź ma tak jak ja wytrenowaną
cierpliwość do niezdecydowanych turystów? Wybrałyśmy w końcu optymalnie dwie: Pescatori i Bella.
Pescatori była pierwszą do której
dobiła nasza łódka. Ludzi było sporo bo teren ograniczony. Nie tracąc czasu bo
lekko zaczęło mżyć, zaczęłyśmy obchodzić wysepkę. Kolorowe budynki, które
byłyby bardziej kolorowe w słońcu niż w chmurach, były pełne knajpek i sklepów.
W sumie zrobiłyśmy zdjęcia, obeszłyśmy szybko i wróciłyśmy na łódź. Widok z
wyspy na góry był naprawdę fajny nawet w tych zmieniających się ponurych chmurach. Zastanawiałam się jakby to
wszystko wyglądało w promieniach słońca. Druga wyspa Bella zawdzięcza swoją
nazwę od imienia Izabeli, żony hrabiego Karola III, który w 1623 roku zaczął
budować tutaj pałac dla swojej żony. Znajduję się tutaj tarasowy ogród włoski w
którym zamieszkują ponoć białe pawie. Nie kupiłyśmy jednak biletów na zwiedzanie.
Kolejne 10 euro, na miejsce niewiadomo nawet czy warte wydania takich pieniędzy
a ogród jak lunie deszcz i tak byłyby nie do zobaczenia. Skupiłyśmy się
bardziej na fotografowaniu bo za dużo chodzenia tu nie było i podobnie jak na Pescatori były tutaj sklepiki i jakieś knajpki, żeby ludzie mogli zostawić kasę.
My postanowiłyśmy zjeść obiad w
samej Stresie. Wybrałyśmy knajpkę na rynku i to była idealna pora bo jak tylko
siadłyśmy lunął deszcz. Oczywiście zamówiłam kolejny makaron tym razem pene z ragu.
Koperto o dziwo nie było a sam makaron kosztował 6 euro. Hmmm, cena nie za
wysoka, więc i makaron był nie za wysokich lotów, ale pal licho ważne, żeby się
najść i na głowę nie kapie.
Udało nam się nie kupować
parasolki podczas całego dnia zwiedzania, więc mimo słabego początku naszej
podróży, zakończyłyśmy ją całkiem dobrze zwiedzając to co zaplanowałyśmy i
pomimo deszczu wróciłyśmy suche. I czy to nie jest powód, żeby będąc w Stresie
nie mieć stresa?
Jeszcze tydzień temu była piękna pogoda i ciepełko, a teraz trzeba wyciągnąć szaliki i czapki. Na szczęście tu jeszcze wspomnienie lata. Zdjęcia robiłyśmy na spacerze w parku Moczydło. Co ciekawe nie pomyślałabym, żeby w takim pniu drzewa urządzić mini bibliotekę. Pomysł super, zresztą jak widać nawet natura zachęca do czytania, ponieważ w dobie telewizji i Netflixa ludzie zapominają o wartości książek i czerpania przyjemności z czytania. Dla mnie jesień i zima to przyjemna pora na zatopienie się w ciekawej lekturze, więc pora szykować jakieś ciekawe pozycje na najbliższe pół roku :-)