Kiedy gdzieś wyjeżdżam staram się zawsze sprawdzić czy po drodze nie ma przypadkiem jakiegoś pałacyku, zamku czy dworku, który mogłabym zobaczyć. W taki właśnie sposób trafiłam na pałacyk w Juchowie. Dużo z niego co prawda nie zostało ale wystarczy, żeby wyobrazić sobie jak tu było kiedyś. Należał on do zamożnej rodziny von Kleistów. Więcej można przeczytać TU I TU
Zrobiłyśmy krótką sesję zdjęciową w warunkach iście niefotograficznych bo w pełnym słońcu w południe, ale jak się zwiedza i podróżuje to czasem nie ma wyboru. Dałam radę także zmontować kolejny film. I jak to bywa czasem uda mi się wytworzyć pewną historię. Tym razem film opowiada o królewnie, która wyczekuje w pałacyku i wygląda za księciem na białym koniu, ale on niestety nie przyjeżdża. W końcu królewna musi opuścić pałac i odejść. W końcu ile można czekać? Od tego czekania aż sam pałac się już rozsypał. Królewna więc odchodzi. Na zakończenie zdmuchuje jeszcze"dmuchawca" i wypowiada ostatnie życzenie....
Nasz ostatni wyjazd był do Lagos i dla odmiany
przyjechałyśmy tutaj pociągiem. Przetestowałyśmy portugalskie autobusy to
trzeba było i kolej. Wagony z zewnątrz były przyozdobione twórczością lokalnych
graficiarzy a w środku, gdy wracaliśmy
nie było klimatyzacji, jednak mimo to podróż przebiegła sprawnie.
Historia Lagos nie różni się
zbytnio od historii poprzednich miast. Jest to starożytnenadmorskie miasto z ponad 2000-letnią
tradycją. Nazwa Lagos pochodzi od
celtyckiej osady Lacobriga co w
języku celtickim oznacza forteca. Miasto zdobywali po kolei Rzymianie,
Wizygoci, Maurowie i Chrześcijanie.
Będąc w Lagos trzeba koniecznie
wybrać się na oglądanie grot. Oczywiście jak się nie boi płynąć motorówką po
oceanie. Mojej mamy nie dało się namówić. Lęk był zbyt silny. Ja nie mogłam
jednak tego przegapić więc postanowiłam zapakować się do motorówki i w drogę. Zdążyłam w ostatniej
chwili na rejs, aż pani wstrzymała łódź, która specjalnie zawróciła, żeby mnie
zabrać. Ja biegiem po pomoście, nie zastanawiając się czy będę się jednak bała czy nie, wskoczyłam prędko,
założyłam kapok i przywitałam się z
podróżnymi. Była tylko jedna starsza para i przemiły kapitan. Pogodę mieliśmy idealną,
słoneczko i praktycznie bezwietrznie. Żadnych bujających fal. Na szczęście.
Do Albufeiry jechałyśmy już po raz
drugi, ale tym razem zwiedzić Stare Miasto. Niestety w Albufeirze na dworcu trzeba
trochę poczekać na lokalny autobus, który zawiezie nas do centrum.
Początki Albufeiry sięgają ponoć
czasów prehistorycznych. Kiedy pierwotne osadnictwo zajęli Rzymianie nazwali je Baltum. Zbudowali tutaj drogi, mosty i akwedukty. Obecna nazwa
miasta pochodzi od arabskiego słowa Al-buhera,
co oznacza Zamek morski ze
względu na położenie wzdłuż wybrzeża. Arabowie tak skutecznie ogrodzili miasto
okalając je murami, że było one nie do zdobycia. Bardzo silnie rozwinęło się
wtedy rolnictwo, gdyż Maurowie wprowadzili nowe gatunki roślin i techniki
uprawy. W XII wieku rozpoczął się podbój regionu przez Chrześcijan.
Trzęsienie ziemi w 1755 roku
spowodowało tutaj najwięcej zniszczeń. Na początku XX wieku Albufeira słynęła z
ryb i orzechów i te towary eksportowano co wzbogaciło lokalną gospodarkę
gminy. Jednak w latach 1930-60 nastąpił
spadek w produkcji, wiele fabryk zamknięto, zmniejszyła się ilość łodzi rybackich
a tym samym populacja miasta. Obecnie Albufeira jest nastawione na turystykę.
Stare miasto połączone jest z
plażą, co prawda już nie taką jak w Tavirze czy na wyspie w Faro. Wjechałyśmy
ruchomymi schodami, które co prawda są wygodne, ale średnio tu pasują. Widok na
plażę i białe budynki na wzgórzu robi wrażenie. Później postanowiłyśmy coś
zjeść żeby na głodnego nie zwiedzać. Oczywiście żadnych portugalskich
wynalazków. Postawiłyśmy na steka z frytkami i sałatką. I to była dobra decyzja
tym razem. Do tego świeżo wyciskany sok z pomarańczy i tu trzeba przyznać, że
pomarańcze mają pyszne i słodkie.
W Albufeirze jest pełno tak
zwanych "Steak House", jedne obok drugich, no i włoskich knajpek bo
ich to nigdzie nie może zabraknąć. Miasto przepełnione jest turystami, bardzo
dużo Anglików, Niemców i Francuzów. I to co mi się nie podobało to kramy z
pamiątkami. Całe alejki sklepików i straganów. Ciasno. Na zdjęciach tego może nie widać, bo tej ciasnoty
nie fotografowałam, ale przypomina mi to trochę polskie morze gdzie jest pełno
sklepów z pamiątkami. Jeśli przed czerwcem jest tu tyle ludzi to co dopiero
później. Postanowiłam więc pokazać lokalne pamiątki i wyroby fotografując i
filmując to co Portugalczycy sprzedają turystom. I tak słynną oni na przykład z korka. Z
tego tworzywa robią bardzo dużo rzeczy. Wszędzie królują torebki, portfele i
bransoletki, a tu nawet widziałam sportowe buty. Dalej to ręcznie malowana ceramika i kolorowe płytki ceramiczne
oraz typowe gadżety portugalskie.
Mnie Albufeira aż tak się nie
podobała w porównaniu z innymi miasteczkami, które widziałyśmy. Za dużo ludzi i
za ciasno. Faro jest spokojniejsze i więcej przestrzeni. Ale jak ktoś lubi
życie nocne i imprezy to tu na pewno można się pobawić w międzynarodowym
towarzystwie.
Czasem plany zmieniają się tak jak pogoda. I u nas tak było
tym razem. Rano lekki deszcz, więc miałyśmy połazić po mieście i gdyby co wejść
do jakiegoś muzeum. I już zbliżamy się do drzwi, robimy krok na zewnątrz i
słońce zaczyna świecić prosto na nas. Przejaśniło się szybko i zaczęło grzać. Bez
wahania kolejna zmiana planów, kostiumy do torby, koc, krem do opalania (tym
razem już o nim pamiętamy) i ruszyłyśmy w stronę promu, żeby dostać się na Ilha
Deserta - Bezludną wyspę. Coś idealnego dla mnie bo nie lubię tłumów. Za 10
euro mamy bilet w dwie strony, trochę
ponad 30 minut i jesteśmy na miejscu.
Droga jest bardzo przyjemna bo płyniemy przez Ria Formosa,
więc miło na to zjawisko popatrzeć z promu. A co nas czeka na miejscu? Nic. To
znaczy nic poza cudowną plażą i oceanem. No i pięknymi muszlami, które
oczywiście sobie do torebeczki spakowała, żeby nie było. Nie ma to jak najlepszy
souvenir od natury :-) Nie ma tu żadnych barów, knajp, sklepów jest naprawdę
bezludnie. No poza turystami którzy tu z nami przypłynęli (na szczęście było
ich niewielu) no i tak jednej, ale tylko jednej restauracyjki. Na szczęście nie
psuje swoją obecnością tak bardzo charakteru tego miejsca no i gdyby ktoś
musiał za potrzebą to nie musi się narażać na obnażanie przed przybyłymi
turystami. Bo drzew też tu nie ma. Spokój i cisza nie licząc szumu fal, ale to
przecież cudowny dźwięk. Można było spokojnie poleżeć i się wygrzać.
To miejsce natchnęło
mnie aby nagrać krótką historię. Zainspirowała mnie oczywiście Mała Syrenka Walta Disneya. W bajce syrenka Ariel już na nogach wynurza
się z oceanu i owiją kawałkiem materiału, była to bodajże jakaś koszula, ja
skorzystałam z chustki. Ona w bajce szukała księcia, ja wypatrywałam więc również czy na tej wyspie jakiś nie
zabłądził :-)
Planowałyśmy co prawda zwiedzić Aibuferę
i plażę Sao Rafael jednego dnia jednak przy częstotliwości tutejszych autobusów
(raz na godzinę) nie dałybyśmy rady, więc postanowiłyśmy na spokojnie połazić
po Praia Sao Rafael oraz korzystając z uciekającego za chmury słońca
poopalać się choć trochę na plaży. Jest to miejsce warte odwiedzenia ze
względu na klify i cudowny krajobraz. Dlatego postanowiłam napisać o tym
miejscu osobno.
Z dworca w Faro wsiadłyśmy w
autobus do Aibufery. Droga zajęła ponad godzinę. W Aibuferzę wsiadłyśmy w
kolejny autobus po odczekaniu 45 minut jakby nie było.Kierowca wysadził nas na ulicy, powiedział że
tu plaża i odjechał. My natomiast rozejrzałyśmy się wokół z pytaniem to gdzie
ona i którędy teraz? Na szczęście były ze dwie strzałki więc zaczęłyśmy
schodzić w dół między dość chyba zamożniejszymi domami ala wille. Ozywiście
niemal wszystkie białe i o dziwo zadbane. Podczas podróży do Taviry, po Faro i
innych miejscowościach muszę stwierdzić ,że oni chyba uwagi do wyglądu domów
nie przywiązują. Obdrapane tynki, krzywe ściany, wyblakły kolor, graffiti, ruiny
to się często zobaczy w tym rejonie. Mój tata esteta nerwicy by dostał jakby
miał mieszkać w takiej okolicy.
W każdym razie tutaj wszystko,
ładne, schludne i czyste. Dotarłyśmy w końcu do plażyi klifów które bardzo chciałam zobaczyć.
Miejsce jest na tyle atrakcyjne że przyjechała tu jakaś ekipa filmowa coś
kręcić. My natomiast zaczęłyśmy od wspinaczki w górę po wydreptanych ścieżkach,
żeby najpierw podziwiać ocean i widoki z góry. Patrząc tak na bezkresny ocean i
myśleć że gdzieś tam daleko jest Ameryka przywołało kilka wspomnień z dawnych
lat z innej wyprawy...
Później zdecydowałyśmy się zejść
nad małą zatoczkę i tam zrobić sobie sjestę słuchając rozbijających się fal.Po
dwóch godzinach nic nie robienia bo czy opalanie to jakaś czynność, wróciłyśmy
tą samą drogą do tego samego miejsca gdzie zostawił nas autobus. Oczywiście
rozkładu żadnego, na ławkę nie ma co liczyć. Czekałyśmy tak w ciemno 30 minut i
nadjechał. W końcu. Kolejny dzień zakończyłyśmy tym razem kolacją w iście nie
portugalskim stylu bo w chińskiej knajpie, bo tak marzyłam o jakimś kurczaku.
Za 11 euro jesz do woli sam nakładając sobieco chcesz i ile chcesz. Kurczaki w różnych smakach, samosy, krewetki,
ryż, makaron, warzywa, sushi do wyboru do koloru, sałatki, desery, a jak się ma
ochotę to przygotują na ciepło rybę lub mięso na miejscu. Trzeba tylko za
napoje oddzielnie płacić. Głodne po całym dniu rzuciłyśmy się z mamą i
zapełniłyśmy talerze całkowicie. Dzięki temu żadne poprawki nie były konieczne
tym razem.